Zbliżała się burza. Nasilił się
ciężki, rozpierający bezruch. Tylko kiedy wystawiło się głowę
na zewnątrz i z całej siły nabrało powietrza, w nosie kręcił
się pierwszy zimny podmuch wiatru.
Na środku nieba zebrał się
kłąb czerniejących chmur. Rozwijały się, obniżały i pętały
widoczność. Wraz z nimi wirowało powietrze i coraz silniejszy
wiatr uderzał do kuchni przez otwarte okno. Zamknęliśmy je, a ja,
jak zahipnotyzowana patrzyłam, jak zmienia się widok na horyzoncie.
Chmury były koloru węgla podszytego lotnym popiołem. Nigdy czegoś takiego
nie widziałam. Kamil coś jadł i chyba nie oddziaływała na niego
przeładowana energią atmosfera. Był spokojny.
Deszcz runął
nagle. Nie usłyszeliśmy pojedynczych kropel, tylko wielki łomot o
dach. Wbiegłam na ganek i uchyliłam drzwi, żeby popatrzeć. Kamil
stał za mną. Nie grzmiało i nie było światła, tylko wycie
wiatru i ciemność na horyzoncie. Patrzyliśmy, jak wyłaniają się
z niej dziesiątki dłoni i sięgają ziemi. Jak zapada w środku dnia
mrok, i jak cieniste dłonie łączą niebo z ziemią przesuwając
linię horyzontu. Wymknęła mi się klamka i drzwi powoli otwierały
się na całą szerokość, a ja bałam się, że kiedy wyjdę, te
dłonie i ruchliwe palce przedostaną się do domu.
Przerażona,
uważnie obserwując schody, wychyliłam się i zamknęłam drzwi.
Pobiegłam wyłączyć wszystkie telefony. Bałam się, że ściągną
na nas pioruny. Że uderzą prosto w moje ręce.
Potem siedzieliśmy i spokojnie
zerkaliśmy przez okno. Niebo przypominało tort z wieloma warstwami. Z
boku widać już było czerwoną poświatę zachodzącego słońca i
granatowe niebo. Ciemność się rozwidlała i rozpuszczała. Kamil
nie chciał mi uwierzyć w te ciemne łapy, które obniżały niebo i
właziły na ziemię. Mówił, że to sobie wymyśliłam. Ale ja
wiem.